Mam psa.
I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że przez większość swojego życia mogłam co najwyżej przyznać „Mam alergię na psa”.
Zdecydowanie się na psa, mając alergię i zerową pewność, czy w
tym przypadku będzie inaczej, mogę doliczyć do listy „nieodpowiedzialne, ale
było warto”. I tak, pielęgnując życiową zasadę „jak się nie może, ale bardzo
chce, to można”, znaleźliśmy Korę.
Legenda głosi, że kupiliśmy ją w sklepie z maskotkami, a w
poprzednim życiu była psem Pankracym. Nie potwierdzam, ani nie zaprzeczam. Z
pewnością wiedziała już o niej Kaśka Nosowska śpiewając o „czymś w dotyku miłym
tak, jak plusz”.
Zaklepaliśmy ją ze zdjęcia, jak pokój w przyszłym mieszkaniu,
wynajmowanym ze znajomymi. Będąc na różnych końcach Polski wybraliśmy tego
samego szczeniaka, spośród innych pięciu, różniących się między sobą jedynie poziomem
czarności i rudości (i słodkości, oczywiście).
Kora w teorii jest mocną piątką w skali alergii, a w
praktyce nieskończonością w skali szczęścia. Od teraz psi zapach jest dla mnie najpiękniejszy
na świecie i uważam, że powinien być butelkowany jak perfumy. Aby każdy, kto nie
wie, czy na pewno chce mieć psa, mógł się nim pryskać, delektować i rozwiać
swoje wątpliwości. Stukanie psich pazurków o panele stało najmilszym dźwiękiem,
a moment, gdy to włochate, ciepłe ciałko opiera się o Ciebie najcudowniejszym
uczuciem ever.
Zanim Kora znalazła się w moim życiu, nie znałam kilku ciekawych faktów o psach. Nie wiedziałam na przykład, że jak pies sra, to patrzy Ci się w oczy i że potem jest w stanie zjeść swoją kupę, nadal patrząc Ci się w oczy. Nie wiedziałem też, że istnieją majtki dla suczek, które mają cieczkę i że szczeniaki mają nieproporcjonalnie duże łapy. Nie wiedziałam też, że będę miała z Korą tyle wspólnego.
Po pierwsze – drzemki. Obie kochamy spanie! Spanie jest lekarstwem na wszystko. Drzemka nadaje się w dobry dzień, żeby był jeszcze lepszy, a już w ogóle sprawdza się w chujowy dzień. Prawdopodobnie nadal będzie chujowy, ale przynajmniej będziemy wyspani!
Po drugie – wyprowadzanie się. Z tym, że ja najczęściej wyprowadzam siebie samą z równowagi, a Kora siebie na spacerze. Od początku łapała smycz w
pysk i trzymała, idąc dumnie przed siebie. Co za niezależność! Ten kawałek
smyczy w pysku znaczy dla niej tyle, co moje „Ja sama!” wykrzykiwane za każdym
razem, gdy ktoś widzi moją nieporadność i chce pomóc.
Po trzecie – w drugim osobniku swojego gatunku zawsze
naiwnie doszukujemy się przyjaciela, nawet jeśli ewidentnie widać, że chce nas
zagryźć.
Po kolejne: obie uwielbiamy łapać poranne słońce w kuchni
(tylko ja nie kładę się koło piekarnika), ubóstwiamy skoszoną trawę (ale ja wąchać,
ona jeść jak sałatkę) i obie kochamy głaskanie po głowie.
Kora wypełniła po brzegi nasze życie, serca i galerie zdjęć
w telefonie. Niestety jednocześnie pozbawiła nas tożsamości, bo w zasięgu
domowym nasze imiona już nie istnieją. Tak, jak w momencie, gdy w domu pojawia
się dziecko, to stajesz się tylko mamą lub tatą, tak (bez względu na to, jak
bardzo kretyńsko to brzmi) od marca jestem Pańcią, a mój stary Pańciem.
Jest jedynym stworzeniem, które kocham bezinteresownie. Ba! Kocham
ją nawet wtedy, gdy próbuje położyć mi się dupskiem na twarzy i pomimo tego, że
nie raz zaszła mi za skórę (dosłownie).
Tylko ona sprawiła, że miniony rok był słodko-gorzki, a nie tylko gorzki. To ona wygrzebała z Adriana pokłady troski i zmiękczyła jego aparat mowy. Tylko ona wie, ile razy płaczę, gdy jesteśmy same i że płaczę też dlatego, że kiedyś jej zabraknie. Odkąd ją mam, nie umiem pozbyć się myśli, że nie będzie z nami na zawsze.
Kora, Korcia, Korusia, Myszko, Myszeczko, Włochaczu, Pluszaku, Pyszczochu - mam nadzieję, że jesteś najszczęśliwszym piesołkiem na świecie.
Komentarze
Prześlij komentarz