jabłko pada 700 km od jabłoni.
Robiłam ostatnio ciasto. Albo placek. Zależy gdzie kto
mieszka, albo mieszkał. Ciasto było z jabłkami. Ciekawy jest fakt, że parę lat
temu piekłam tutaj to samo ciasto, w tej samej, ale jednak już innej kuchni. A
teraz, zupełnie nieplanowanie postanowiłam, że jako pierwsze upiekę właśnie to.
W kuchni, w której piec mam przez większość swojego życia. Wybaczcie że się tak
podniecam tym pieczeniem, ale jak na razie to jedyna z tych bardziej skomplikowanych
czynności, które robię w kuchni.
Obieram więc jabłka do tego ciasta. Dużo dziwnych rzeczy
mnie od zawsze wzrusza. Głupie komedie romantyczne, stare piosenki, reklamy allegro,
albo małe pieski. Ale żeby jabłka?!
Przypomniałam sobie jak byłam mała. Jestem najmłodsza z
rodzeństwa i większość czasu, który pamiętam, mieszkałam praktycznie sama z
rodzicami. Zapach jabłek przypomniał mi dom. Dom, w którym tata prosi mnie,
żebym przyniosła kilka jabłek, czerwony plastikowy talerz i mały nóż. Mieliśmy całe
skrzynie jabłek, a ja zawsze wybierałam te najładniejsze. Byłam córeczką
tatusia. Zawsze, odkąd pamiętam. Siedziałam mu na kolanach, a on obierał te
jabłka i kroił je w ćwiartki. A potem wszyscy się zajadali. Ostatnie kawałki zawsze należały do mnie.
Do teraz jak przyjeżdżam do domu
to są tam jabłka. Jest ten sam czerwony plastikowy talerzyk, wymęczony
duchem czasu. Tylko jabłka przynosi ktoś inny. Lila, moja trzyletnia
siostrzenica, ale tacie i tak zdarza się do niej mówić „Asiu”.
P.S. zgadnijcie, który kubek jest mój.
Komentarze
Prześlij komentarz