Dziesięć.
Dokładnie dziesięć lat temu przeprowadziłam się do Gdańska i dokładnie tyle lat trwa moja przyjaźń życia – „przyjaźń”, która nigdy oficjalnie nie była tak nazywana i może w tym tkwi jej sekret. Szybciej nazwiemy się siostrami niż przyjaciółkami, bo bliżej nam do rodziny. A jak wiadomo rodzina z reguły podnosi Ci ciśnienie, ale nikogo nie kochasz bardziej niż jej. Czy będzie dzisiaj ckliwie? No nie wiem.
Bo to nie jest jedna z tych babskich relacji, obsypanych cukrem pudrem, w której spotykamy się na ploteczki, robimy sobie takie same tatuaże, a naszym hobby są „chłopaki i dyskoteki”, na których robimy „wohoo”. To przyjaźń, w której zamiast tego, co chcesz usłyszeć, słyszysz gorzką prawdę, a gdy się przewrócisz, musisz najpierw przeczekać salwę śmiechu, zanim ktoś Cię podniesie. Przyjaźń, w której, gdy masz doła nikt nie zrobi Ci „ojoj”, ale z pewnością poprawi Ci humor w myśl zasady „dystans kurwa, bo wszyscy zginiemy”. Przyjaźń, w której pytasz o radę tylko po to, żeby później zrobić zupełnie inaczej. Przyjaźń, w której znacie się tak dobrze, że znalezienie uszczypliwego komentarza w każdej sytuacji jest proste, jak kichnięcie. Komentarza, który będzie mocny, jak niczyi inny, a jednocześnie przepełniony miłością. Przyjaźń, która przetrwała sześć przeprowadzek (ej wy dwie - wiem, że będziecie to liczyć i pewnie wyjdzie wam inaczej), kilku niemądrych chłopców, jedną zmianę studiów, dwa dyplomy inżyniera, jedną ciążę i niezliczoną ilość fochów.
A wszystko zaczęło się w Bursie Gdańskiej w Gdańsku (nazwa
oficjalna, niekoloryzowana). Nie wiem, kto wpadł na taki szatański pomysł, żeby
osoby chodzące ze sobą do jednej klasy umieścić w tym samym pokoju, ale tak
było. W taki oto sposób spędzałyśmy ze sobą dwadzieścia cztery godziny na dobę,
pięć dni w tygodniu. Bursa (po normalnemu „internat”) to taki śmieszny
wynalazek, w którym obcy sobie ludzie w wieku nastoletnim zmuszeni są do życia
w jednym pomieszczeniu. Pokoje były przeróżnej wielkości: podłużne i większe na
niższych piętrach, bardziej kwadratowe i mniejsze na samej górze. Każdy miał
takie samo łóżko, taką samą półkę nad nim, taką samą dwudrzwiową szafę i
krzesło, które idealnie pasowało do must have wyposażenia: kwadratowego stołu.
Niektórym w bonusie trafiało się jeszcze biurko lub schowek w ścianie rodem z
PRL-u, służący najczęściej do chowania alkoholu. No i zapomniałabym! Szafka nocna. Każdy miał taką samą szafkę nocną. I
chociaż przez te wszystkie lata czteroosobowe pokoje się zmieniały, to nasza
trójka była niezmienna.
Zamieszkanie w internacie, co to w ogóle było za ogromne
wydarzenie w moim piętnastoletnim życiu. Oczywiście takie, które na dzień dobry
wiązało się z wydatkami. Nowym plecakiem, kupionym w GALERII, a nie tam na
jakiejś targowicy, nową kołdrą (bo w domu same wypełnione piórami), na którą
zabierało się najlepszą pościel (swoją drogą chyba nigdy nie zapomnę zestawów
pościeli naszej trójki), lampką nocną i suszarką do włosów z biedronki, która
służy mi do dzisiaj, nowymi kapciami oraz piżamą. No i laptopem, co to miał być
na tyle dobry, żeby ogarnąć wszystkie programy do projektowania, których nigdy
nie pokazała nam szkoła o nazwie architektoniczna. Laptop był moim ówczesnym
szczytem luksusu, którym nawet nie mogłam się cieszyć, bo w bursie był zakazany
pierwszakom, bo.. tak.
To był też czas dylematów. Czy brać talerz i sztućce czy nie, czy wypada zabrać ulubionego misia i czy spakować wszystkie ciuchy z domu, czy jednak zostawić dwie pary majtek i skarpetek. Czy nosić ten super plecak, który jako jedyny w moim majątku miał napis „Diverse” (czym niesamowicie się jarałam), bo przecież dziewczyny z miasta do liceum nosiły już tylko torebki, co wiązało się albo z bólem ramion albo z brakiem połowy książek.
Kiedyś to były czasy, dzisiaj już nie ma czasów. Kiedyś można było chodzić codziennie dwa kilometry do szkoły,
człowiek dowiadywał się, że w miastach istnieje coś takiego jak przejście
podziemne, w sensie tunel i nie trzeba chodzić dookoła i że nawet ludzie
sprzedają tam drożdżówki. Można było łączyć łóżka, żeby spać razem i pić piwo z
ogromnym podekscytowaniem, że mogą Cię za to wyrzucić (co zresztą w końcu się
stało). No te emocje już nie wrócą. Teraz pijemy piwo wyłącznie z nadzieją, że
nie zmuli nas już po pierwszym.
Później można, a nawet trzeba było pakować puste butelki do plecaka, który w tym przypadku znowu wygrywał z torebkami, i wyrzucać je do śmietników idąc do szkoły wzdłuż ul. Podwale Staromiejskie. Można było robić wyścigi w wielkich workach na śmieci, nagrywać teledyski, ukrywać się w walizce albo torbie z Ikei, w niedziele wieczorem jeść ciasto mamy Krysi, grać w karty, chodzić w odwiedziny do innych pokoi albo wbijać komuś na łóżko, które było jedyną strefą prywatności, jeść zupki chińskie na sucho, mówić żarty, których nikt poza wami nie rozumiał, tworzyć najlepsze prezenty urodzinowe na świecie, robić masę głupich rzeczy i uwieczniać je na zdjęciach, chodzić w kapciach na Długą albo na koniec świata, którego już nie ma. Można było razem się uczyć i zrzynać prace domowe, wychodzić do szkoły a trafiać do galerii, „gnuśnieć” w łóżkach, w święta ubierać razem choinkę i nigdy nie wygrać konkursu na najładniejszą dekorację pokoju. Robić psikusy, gdy ktoś na chwilę wychodził, a później śmiać się do rozpuku. A gdy coś Ci się nie podobało, wystarczyła sygnatura z karnego kutasa. Takie to były czasy.
Ciężko opisać, jak ważne to były dla mnie lata. Z pomieszczeń
mojego serca ten czas z pewnością jest salonem. Oglądanie zdjęć i wspominanie tamtego okresu jest jak picie jesienią gorącej herbaty, która zalewa twoje wnętrze uczuciem błogości i rozrzewnienia. Chyba już nigdy później tak często się nie śmiałam. Dziękuję.
Komentarze
Prześlij komentarz